Po wylaniu frustracji w ostatniej notce jestem chyba gotowa napisać coś sensownego.
Po pierwsze - JESTEM GRUBA.
Nie użalam się nad sobą, tylko stwierdzam fakt. Doprowadziłam się znów do tego żałosnego stanu z marca, więc właściwie to nic przez ten czas nie osiągnęłam - uwsteczniłam się tylko o kilka miesięcy. No kurwa brawo. A byłam taka pewna, że jak zobaczę wagę poniżej 55 kg, to już nigdy jej znów nie przekroczę.
Po drugie - NIGDY WIĘCEJ.
Diety cud są do dupy. Swoją drogą naprawdę zadziwiam samą siebie, że dopiero po dwóch latach (które miną za kilka dni) od początku mojego odchudzania odkryłam tak oczywisty fakt.
Po trzecie - NOWY POCZĄTEK NUMER 456789.
Uwielbiam to, że październik zaczyna się w poniedziałki.
Postawiłam sobie ultimatum - albo przetrwam ten miesiąc bez zawalenia albo napiszę pożegnalną notkę (i tym razem ją tu zamieszczę, bo swego czasu szablonów pożegnalnych notek miałam dużo), gdzie przyznam się do porażki i już nigdy nie wrócę na bloga, na forum, nigdzie. Usunę cały folder "ED" z laptopa, wyrzucę dietowe zeszyty i syf typu Sudafed, który został mi jeszcze z zeszłorocznych wakacji. A ja nie chcę tego robić. Biorąc pod uwagę mój wiek, mogę powiedzieć, że najzwyczajniej się na tym wychowałam i nie umiałabym z tego zrezygnować.
Październik ogłaszam moim miesiącem bez zawalania, miesiącem diety South Beach, miesiącem, w którym wszystko wróci na swoje miejsce.
Mam za sobą pięć udanych dni i wytrzymam kolejnych 26.
Powoli, bez paniki i nic na siłę.
Nie spieszy mi się.