Nie mówiłam Wam o czymś, bo myślałam że to przejdzie. Ale chyba najwyższy czas.
Doszłam do wniosku, że nie dam rady tego zrobić. Mija rok od kiedy przytyłam prawie 20 kg i absolutnie NIC mi przez ten rok nie wyszło. 365 dni dni zamartwiania się jaka to jestem gruba i ani jednej udanej próby zrzucenia tego na dłużej niż dwa tygodnie. Moi znajomi twierdzą, że przeżyli najlepsze wakacje w swoim życiu, a ja pamiętam tylko siedzenie na plaży w spodenkach, bo przecież nie mogę pokazać boczków i górnej części ud. Odmawiałam jedzenia w wielu przypadkach, wiele osób okłamałam że mam cukrzycę, z wielu rzeczy musiałam zrezygnować dla "odchudzania", a potem i tak szło to na marne, bo w wpierdalałam w samotności po kilka tabliczek czekolady i kilkanaście tostów z serem. Straciłam rok z (podobno) najlepszego okresu życia. I nic z tego nie mam. I wiem, że nigdy już nie będę miała. Wypaliłam się, nie umiem już tego, co kiedyś. Nie ma co się okłamywać, że jeszcze będę silna. Nie będę. Udowodniłam to sobie podczas dwunastu przejebanych miesięcy. Sukcesy dietowe w 2012 roku mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Niezawalenie na wyjeździe wakacyjnym z rodzicami, kopenhaska-motylkowa i 19 dni SGD. Tak, to chyba byłoby na tyle.
Nie chcę zmarnować kolejnego roku. Póki co w 2013 realizuję z koleżanką projekt "fit and slim" i idzie nam super. Ani razu się nie objadłam, nie pominęłam ćwiczeń, nie zjadłam nic słodkiego oprócz sześciu kostek czekolady w chwili załamania, o którym pisałam. Takich chwil jest ostatnio naprawdę dużo. Moje ramiona nie wyglądają przez nie najlepiej, bo są całe podrapane. Taki chory nawyk, przez który próbuję ukarać siebie za to, jaka jestem.
Podoba mi się to zdrowe jedzenie i ćwiczenie. Bardziej niż głodówki (czuję się teraz jakbym bluźniła) i ciągłe zmęczenie. I chyba wychodzi mi lepiej.
Okropnie by mi Was brakowało, jeśli bym odeszła. Ale tylko Was, bo nie ciągnie mnie już w ogóle do drakońskich diet, obsesyjnego liczenia kalorii i przeczyszczaczy. Nie myślę od jakiegoś czasu już tak jak kiedyś. Wchodząc na Wasze blogi nie myślę "Wow, ona znowu zjadła tylko 300 kcal, jest niesamowita!", tylko "Dlaczego ona to sobie robi?". To nie jest podejście dobre dla członkini pro-any. W ogóle nie powinno mnie tu już być.
Nie odchodzę jeszcze, ale możliwe, że będziemy się żegnać. Jestem za słaba na to albo po prostu już tego nie chcę. Wyrosłam? Może to był tylko młodzieńczy bunt, chęć zagłodzenia w sobie wszystkiego, co złe mnie spotkało. Może już zagłodziłam wszystko co mogłam. Może "jak coś zaczyna śmierdzieć, to należy to wyrzucić" czy jakoś tak.
Jak uważacie?
Pytam zupełnie poważnie.